Na długi sierpniowy weekend pojechaliśmy do Jeleniej Góry, z mocnym postanowieniem wejścia na Śnieżkę. Rodzinka, jak na dobrych gospodarzy przystało, zawiozła nas do Karpacza i zaprowadziła na szlak. Najpierw próbowaliśmy obejrzeć kościółek Wang. Z zewnątrz to nie problem, gorzej wejść do środka. Nie chcieliśmy tracić czasu na stanie w kolejce, więc ruszyliśmy niebieskim szlakiem. Po wyłożonej granitową kostką drodze szło się wygodnie, ale chyba nic specjalnie nie przykuło mojej uwagi, bo chyba nawet nie zapamiętałem Polany. Dopiero wyżej, gdy szlak opuścił drogę zrobiło się ciekawiej. Minęliśmy Domek Myśliwski i szlak prowadził dróżką zbudowaną z kamiennych bloków. Wysokie ściany kotła robiły wrażenie. Doszliśmy do Małego Stawu, gdzie chwilę odpoczywaliśmy. Wszedłem z ciekawości do Samotni, ale nie dało się spokojnie obejrzeć schroniska tyle ludzi się tam kręciło. Ruszyliśmy do kolejnego przystanku, przy Strzesze Akademickiej. Po chwili szliśmy dalej. Nie pamiętam czy wchodziliśmy do Domu Śląskiego, czy nie. Całą moją uwagę przykuwała w tym momencie Śnieżka. Na szczyt wybraliśmy drogę z łańcuchami. Wydawało mi się, że idąc spokojnym tempem przejdę te zygzaki bez zatrzymywania się. W połowie drogi musiałem jednak przysiąść na kamieniu i złapać oddech. Potem już poszło. Śnieżka przywitała nas piękną pogodą; słońce, słaby wiatr, temperatura 15 stopni.
Widoczność była niczego sobie. Patrzyłem na piękne góry, ale rozpoznać potrafiłem tylko jedną - Chełmiec. Wtedy, inaczej jak teraz, to mi w niczym nie przeszkadzało. Podziwiałem rozległy widok i byłem zadowolony.
Fajnie się siedzi na Śnieżce przy ładnej pogodzie, ale kiedyś trzeba zejść na dół. Wybraliśmy szlak przez Biały Jar. Miejsce, w którym zeszła pamiętna lawina i które łączone jest ze złotem Wrocławia; musiałem je koniecznie zobaczyć.
O ile droga do góry, wstyd się przyznać, trochę mi się dłużyła to wyłożona kamieniami droga z Białego Jaru dała popalić stopom, mimo że miałem buty z grubą podeszwą. Kiedy jednak zobaczyłem kobietę w butach na koturnie, która krok za kroczkiem, z pomocą faceta i kija schodziła tym szlakiem, pomyślałem, że moje stopy mają się zupełnie dobrze.
Koniec końcem dotarliśmy do Karpacza nie podejrzewając nawet, że właśnie zdobyliśmy pierwszy szczyt do Korony Sudetów Polskich.